12 lutego 2015

PORADNIK MUZYCZNY#1. MUZYKA JEST FAJNA, ZWŁASZCZA W WALENTYNKI.


Pierwszy raz nie będzie Tomasza Stańki, Jana Garbarka, Milesa (choć znalazłbym kilkanaście albumów nadających się na tę okazję), Coltrane’a i Keitha Jarretta… i obiecuję, omijać szerokim łukiem ryzykowne muzycznie propozycje, choć trąbka i bas pojawić się oczywiście muszą.


Moim absolutnym faworytem i to już od kilku lat jest niezastąpiony na wszelkie romantyczne i romantyzujące okazje Roy Hargrove. Ten Roy najbardziej nostalgiczny ze smyczkową sesją. Powodów jest kilka. Brzmienie, poziom muzyczny i… sentyment. Moment to moment.



Kenny G. to takie w zasadzie przeciwieństwo Roya (albo odpowiednik Chrisa Bottiego- ale o nim później). Mdły, „słodko- pierdzący” saksofonista i do tego- pod względem- imienia i pierwszej literki nazwiska zbliżający się do mojego ukochanego (tuż obok Branforda) Kenny’ego Garretta… Ghrrrr. Jego najnowsza płyta, zresztą tak jak cała masa jego poprzednich nie wnosi nic ciekawego do jego muzycznego portfolio. W kółko to samo. Słodki temacik, te same obiegniki w bardzo bledziutkich i wygładzonych improwizacjach… no, ale i tak wiem, że jest to nazwisko, po które wielu sięga szukając czegoś romantycznego- kolega mój wspomniał, że często się sprawdza jako podkładka do ślubnych filmów- to ogólnie fajny temat na niezależny wpis), więc pojawić się tu i musiał. Płyta? No skoro już być musi, to bądźmy na czasie Brasilian Nights (A jak już lubisz, takie brzmienia, to może warto nieco się wysilić i sięgnąć po bardzo fajną i przyjemną płytkę Michała Urbaniaka Sax Love- zupełnie inny poziom i wspierasz polską muzykę.)


Sąsiadujący z G. Chris Botti to- jak już pisałem- w  sumie odpowiednik naszego powyższego bohatera. Z jedną różnicą. Lajfy Bottiego to w niektórych momentach prawdziwe improwizacyjne i emocjonalne wulkany. No i do tego ma jedną z najciekawszych barw… tuż obok oczywiście Roya i Wyntona Marsalisa. Tu możesz chwycić za cokolwiek.


Skoro już tak odpływamy w nasze błogie sentymentalne muzyczne klimaty, może warto zaprosić do zestawienia jedną z pań. Diana Krall z najnowszym krążkiem Wallflower. Choć równie dobrze 
można sięgnąć po Quiet Night. Przyjemne z pożytecznym. Czyli chwytliwe numery, grane na poziomie i to „coś”, czyli magnetyczny głos Diany.


Wokal. A skoro wokal, to nie może zabraknąć mojego zeszłorocznego odkrycia, o którym pisałem bodajże w podsumowaniu. Duet Myrczek/ Tomaszewski z projektem Love Revisited to absolutna „bajka”. 10- płaszczyznowa opowieść o miłości wydana przez- co nieco może się wydawać zaskakujące- wytwórnię Fortune, specjalizującą się przecież w muzyce awangardowej (bo jak inaczej nazwać estetykę firmy, która w portfolio ma Braxtona, Damasiewicza, Parkera czy Obarę).


Genialne trio, czyli Sinatra/ Bublé i Bennett (no i może jeszcze Dusk, ale to tak szeptem wtrącony)
Tu szukaj bezpiecznych składanek typu Love Songs. Alternatywa bardzo przyjemna, dla tych, którzy już totalnie nie wiedzą po co sięgnąć. Proponuję Sinatrę, bo to klasa sama w sobie i mój absolutny mistrz wokalny. Jeżeli się w końcu dorobię, zakładam swój big band i ochrzczę się „polskim Sinatrą”. Ale z tym, to jeszcze musicie poczekać.


Teraz bardziej poważnie. Czterech absolutnych mistrzów Robert Majewski, Bobo Stenson, Palle Danielsson, Joey Baron i projekt My One and Orly Love. Flugelhorn (to taka większa, ciemniej brzmiąca trąbka), fortepian, bas i bębny. Nie wiem, czy istnieje grupa czterech indywidualistów, która bardziej nadawałaby się do nagrania melancholijnej płyty. Płyty, która rusza za serce w takim stopniu jak Roy (patrz pozycja pierwsza) ze smyczkami. To jest taki album, który mógłbym rozdawać wszystkim znajomym bez obawy, że komuś się on nie spodoba. Tu nie chodzi o kunszt Stensona, Majewskiego, Danielssona czy Barona. To nie jest taka płyta. Tu chodzi klimat, jaki tworzą. Klimat pełen muzycznej intymności, która zmusza do wyciszenia tak dalece wbijając się w myśli, że totalnie odpływasz.

A gdzie w tym wszystkim bas? Najlepsze zostawiłem sobie na koniec. Night Lakes to nagranie bardzo przyjemne. Genialnie sprawdzające się jako główny bohater wieczoru, ale też jako nienachalne tło. Krzysztof Ścierański nagrywając ten album, chciał dać wyraz inspiracji gitarą elektryczną, choć oczywiście bas (a więc instrument kojarzony ze Ścierańskim) pojawia się tu tworząc piękną melodyjną barwę…

Tych kilka tytułów, po wstępnym rozeznaniu właśnie w pierwszej kolejności nasunęły mi się na myśl. Ale mam też taką listę rezerwową. Fajnie sprawdzają się też Norah Jones, Viktoria Tolstoy czy Rebekka Bakken. To takie nazwiska, które znać musisz, a jeżeli nie słyszałeś o nich, to nie mów nikomu, że znasz się na muzyce.

A jakie macie swoje muzyczne propozycje, na Walentynkowy wieczór?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz