13 kwietnia 2012

Święta i po... czyli Siesta (7 cz. 1)

Ostatnio patrząc na półkę z płytami, szukałem płyty, która przeniesie mnie z dala od "świątecznej" pogody... najlepiej w jakieś "ciepłe rejony"... "Siesta"- kompilacja wybranych przez Marcina Kydryńskiego utworów, nadaje się do tego idealnie.



Jakoś tak się przyjęło, że zaczynam od końca. tak było w przypadku płyty Pawła Hendricha- wpierw zacząłem od czytania jego artykułów, które mnie wciągnęły- później dopiero kupiłem jego płytę- i w ten sposób zafascynowałem się jego muzyką. Ze Siestą było podobnie- zacząłem od 5, dopiero po tym dokupowałem całą resztę. W tym wypadku jednakże nie zacznę od "piątki"... zacznę od "siódemki". i to jeszcze od drugiego albumu. Całość jest "niecodzienna"- bowiem po raz pierwszy Marcin Kydryński zdecydował się na 2CD. Właśnie drugim krążkiem zrobił mi autor największą niespodziankę i nim na początku się zajmę: "Stare Radio"- bo tak nazwał krążek autor- przenosi nas w czasy, kiedy tworzyli Armstrong, nieodżałowany Clifford Brown, Nat King Cole, Ella Fitzgerald, Stan Getz, Billie Holiday, niezastąpiony Ray Charles, "wywrotowiec" John Coltrane i "stary- dobry" Miles Davies. Z kolei utwory to w dużej mierze standardy, które weszły na stałe do kanonów i których dysponujemy niezliczoną liczbą nagrań: jest dwa razy Stardurst, Georgia On My Mind, Petit Fleur, Lullaby of Birdland, My Funny Valentine. Na prawdę niezwykłe to były czasy. Lata 30- Luis Armstrong, i lata 50. Właśnie- wówczas to- "stary-dobry" Miles nagrywał ze swoim galaktycznym kwintetem. Tak "galaktycznym" kwintetem, bo jak inaczej nazwać zgromadzonych w jednym miejscu: "Trane'a", Garlanda, Chambersa, Joe Jones'a i... Miles'a?
Z resztą- lata 50- te, a konkretnie 1959 rok to legendarne, galaktyczne, bajeczne, etc. etc. "Kind of Blue" czyli bodajże najlepiej sprzedająca się płyta w historii jazzu. Wracając do Louisa. Cóż dodać. zabójczy uśmiech (ten sam, który krytykował Miles Davies- określając go niemalże jako symbol "obciachu"), niepodrabialny głos- ilu już na tym totalnie poległo... i ta gra. Dla kogo on nie był wzorem? Miles, Chet, Wynton, Nicholas Payton...  ale cofnijmy się o dwa imiona w tył. Chet Baker. 1988 wypada z okna w amsterdamskim hotelu. W roku moich urodzin- i ten właśnie autobiograficzny wątek zaważył na tym, iż jest mi bliższy. Kolejny śpiewający trębacz, ale inny niż Louis i również wyjątkowy. Zaraz za Chetem są Sarah Vaunghan i... Clifford. Młody chłopak, który ginie w wypadku samochodzowym i to w szczytowym momencie swojej kariery... nie pozostaje nic innego jak powiedzieć za Bennym Golsonem "I remember Clifford" i na koniec... Ray. niezwykły, wyjątkowy, szczery do bólu. Czarodziej. Gdy piszę o nim zawsze przypomina mi się scena z "Blues Brothers", takiej magii nie ma po dziś żaden wokalista.
m.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz