4 lipca 2014

Coldplay… dla mnie odkrycie…


Nie słuchałem jak dotąd Coldplay. Odkryłem ich całkowicie nieświadomie przy okazji Ghost Stories. Odkryłem i pokochałem… te lekko przybrudzone brzmienia, magnetyczny wokal Chrisa Martina, minimalistyczne w wielu przypadkach aranże, zapętlone motywy muzyczne wbijające się w świadomość muzyczną słuchacza… ta muzyka może się podobać.
Jeszcze rok temu powiedziałbym, że to takie typowe granie „smętów”… Może doprawione nieco elektroniką tu i ówdzie, ale jednak smęty. Może i dobre muzycznie, ale mimo wszystko przekornie przełączyłbym Coldów na Milesa, albo na Marcusa Millera, którego wówczas odkrywałem słuchając „od deski do deski”. Ale sporo się pozmieniało. Nie ma już gatunku do którego bym nie sięgał. Doszedłem więc do wniosku, że muzykę można dzielić na dwie grupy. Dobrą i złą. Fakt, faktem, tej złej jest multum, ale jeżeli się chce, to i tej dobrej całkiem sporo można znaleźć. Warunek jest w zasadzie jeden. Trzeba tylko wyściubić nos poza rozrywkowe gówno, które rokrocznie serwuje nam telewizja przy okazji wakacyjnych festiwali muzycznych. Ghost Stories to dopiero- może nieco paradoksalnie- początek. Zwykle bywa to tak. Chwytam za nowość, jeżeli jest słaba olewam ją i płyty poprzednie. Jeżeli jest dobra, wtedy szukam poprzednich płyt. To właśnie te poprzednie płyty determinują obraz całej grupy czy konkretnego muzyka. Tak było chociażby z Damonem Albarnem. Dr Dee pierwsza solowa płyta Albarna z roku 2012 jest płytą diametralnie z jednej strony inną, z drugiej zaś strony Everyday Robots w pewnym sensie wynika z poprzedniej produkcji Damona. Czy jest jej przedłużeniem? Na pewno nie bezpośrednim. W tym kontekście płyty Coldplay są jakby jedną ciągłością. Ciągłością, która już w sposób bezpośredni wpływa na każdy kolejny album, choć może rzeczywiście Ghost Stories jest płytą najbardziej melancholijną. Ale to może dobrze? Tak jest z jazzem. Wpierw mamy motorykę, później przychodzi czas na pełną intymności melancholię- Tomasz Stańko, Sławek Jaskułke, po części i Włodek Pawlik czy Maciej Grzywacz, te przykłady można tu mnożyć. Ale znów odbiegam, w tej muzycznej historii od grupy, będącej de facto tematem dzisiejszego wpisu. W roku 2013 słuchacze stacji BBC Radio 2 głosując na najlepszy album w dziejach muzyki, wybrali album A Rush Of Blood To The Head- gwoli ścisłości obok Coldplay znaleźli się jeszcze Keane z płytą Hope and Fears, Duran Duran z projektem Rio… to trzy pierwsze miejsca. I tyle na dziś dzień wystarczy. Tak czy inaczej, najlepszą płytą z katalogu Coldplay słuchacze uznali A Rush Of Blood… czy warto od niej właśnie zacząć? Myślę, że można zacząć w równym stopniu od niej, jak i od każdej innej. Jest nieco mocniej. Już otwierający płytę numer Politik czy God Put A Smile Upon Your Face, jest jakimś wyznacznikiem, jednakże takie numery jak The Scientist zbliżają nas już bardzo pod względem stylistycznym do ich najnowszej produkcji. Czy mnie ten album w jakimś stopniu zaskoczył? No właśnie niespecjalnie. To dokładnie to, czego się spodziewałem po Coldplay. Dobra muzyka, okraszona bardzo fajnym i ciekawym w swej barwie wokalem Chrisa Martina. Głosowanie głosowaniem… mnie osobiście i tak najbardziej urzeka Viva la Vida. 

Zdaję też sobie sprawę, że wybór to raczej subiektywny i generalnie może mi być trudno się wybronić… ja jednak spróbuję. Rozpoczyna się zgrabnym instrumentalem- zabieg stosowany również na Mylo Xyloto- Live In Technicolor. Sama kompozycja złożona jest z takiego charakterystycznego zapętlonego motywu muzycznego. Motywu który bardzo często Coldplay wykorzystuje w różnych muzycznych konfiguracjach, chociażby w numerach Lovers In Japan, Viva la Vida, Strawberry Swing czy Death And All His Friends. Te muzyczne powidoki minimalizmu, obecne są w tej muzyce praktycznie na każdym kroku. Mylo Xyloto? Inna płyta- abstrahując od chronologicznego porządku, aczkolwiek gwoli ścisłości jest to płyta nagrana po Viva la Vida- to wciąż mimo wszystko konsekwentnie ta sama estetyka. Nieco żywsza i może nieco ostrzejsza płyta (bardziej agresywna gitara chociażby w Hurts Live Heaven), ale wciąż przyjemnie znajoma. Co jeszcze zostaje? Cofamy się do 2005 i płyty X&Y. Jest bardziej lirycznie, bardzo przyjemnie rozkołysane A Massage, Fix You czy Swallowed In The Sea, ale też z drugiej strony nieco bardziej agresywne Square One.
               

Krajobraz po bitwie.

Tych kilka wieczorów i nocy spędzonych z muzyką Coldplay- mówiąc może nieco poetycko- raczej nie zmieniło mojego postrzegania muzycznego świata, ale na pewno wzbogaciło. Tych kilka dźwięków i charakterystycznych motywów melodycznych składających się na całokształt może fascynować i intrygować. Mnie osobiście urzekła delikatność i intymność, zamknięta w elektronice, zapętlonych gitarach, no i wokal Chrisa Martina. Ale to jest mój Coldplay, moje ich postrzeganie… a jakie jest Wasze? Może jakieś lepsze pomysły na ulubione numery?
Mikołaj Szykor
Zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony Coldplay

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz