4 maja 2012

True Story in Two Acts, czyli prawdziwa historia pewnej płyty


W poszukiwaniu muzyki, która spełni najogólniej mówiąc relaksującą funkcję  w trakcie tzw. „długiego weekendu”, trafiłem na płytę nienową, ale niezwykle interesującą. RGG trio (skrót od pierwszych liter nazwisk muzyków: Raminiak- piano, Garbowski- bass, Gradziuk- perkusja), które do dziś wydało 5 płyt, w roku 2010 nagrało dwupłytowy album „True Story in two act”. Jak sami artyści piszą na swojej stronie internetowej: chcą udowodnić, że muzyka free nie jest muzyką pozbawioną schematów czy logiki. Stronę internetową: www.rggtrio.com. otwiera taki cytat, jak mniemam jest swego rodzaju dewizą zespołu:
Muzyka free nie jest muzyką nielogiczną. A przynajmniej w naszym rozumowaniu być taką nie musi, albo nawet nie powinna. Spontaniczność z kolei nie musi koniecznie iść w parze z muzycznym chaosem.

 Poprzednia ich płyta „Unfinisched Story” to muzyczny hołd złożony- jak dla mnie genialnemu, wciąż niedocenianemu pianiście i co najsmutniejsze zmarłemu w wieku 29 lat (w roku 1937)- Mieczysławowi Koszowi. Ilu jeszcze takich niedocenionych funkcjonuje w naszej muzycznej przestrzeni? Wielu. Inni „mają się” lepiej inni gorzej, a inni w ogóle nie funkcjonują, choć co raz częściej są oni przypominani- bo nie adekwatne jest słowo „odkrywani”. Nie można odkryć czegoś, co już raz odkryte zostało,a co raz to nowe „odkrycia” pojawiają się... a to odkrywają Zarębskiego..  Doskonałym przykładem „przypominania” jest wydana niedawno płyta z utworami Eugeniusza Morawskiego nagrana przez Sinfonie Varsovie, czy właśnie płyta RGG- „przypominająca” Kosza. Ale są to wyjątki… Tak czy inaczej temat „wielkich nieobecnych” jest jak to się mówi inną parą kaloszy…
True Story in Two Act, to płyta zdecydowanie różnorodna. Utwory liryczne, mieszają się tu z utworami dynamicznymi zagranymi „z pazurem”. Tak mniej więcej naprzemiennie. Mnie najbardziej urzekły liryczne, z racji swego uspokajającego charakteru. Ot, taka muzyczna Sjesta. Utwory nie mają określonych tytułów (Prologue I i II, po czym następują kolejno Sceny (na obu krążkach jest 14 scen) po czym Epilog I i II), co daje mi pewien obraz stylistyki Tria. Tytuły zawsze- „chcąc, nie chcąc” zawierają w sobie jakąś pozamuzyczną treść, która to  z kolei daje słuchaczowi pewien obraz inspiracji. Pomysł, aby nie nazywać tytułów jest to pomysłem bardzo dobrym- każdy bowiem słuchacz może „dorobić sobie” nazwę będącą najbardziej adekwatną z jego pozamuzycznymi skojarzeniami. W podobny sposób postąpił na swojej solowej płycie Włodek Pawlik- również dwupłytowej, i również znakomitej… ale do rzeczy… jak już napisałem, nietytułowanie utworów, dało mi pewien obraz Tria, które tworzy muzykę improwizowaną na żywo nie narzucając przy tym słuchaczowi nic- głównie chodzi mi tu o budzące pozamuzyczne konotacje tytuły- prócz samej muzyki. Inną sprawą- już muzyczną par excellence jest kwestia muzyki gatunku- budzącego sporo kontrowersji, jakim jest free jazz. Dość często pojawiały się głosy krytyki, jakim poddawany był zarówno free jazz, jak i jego mentor Ornette Coleman- i chodzi mi głównie o głosy krytyki z jazzowego środowiska. Miles Davis- chyba najgłośniej sprzeciwiał się grze Coleman’a. Warto nadmienić- jeśli dobrze pamiętam (z biografii „Ja, Miles”), iż najbardziej krytykował on fakt, iż Coleman sięgał po trąbkę. Davis uważał, że nie da się osiągnąć- głównie przez szacunek dla instrumentu- doskonałości „chwytając” za trąbkę raz na jakiś czas. Z drugiej trony Davies również był jednym z najgorętszych przeciwników lansowania Wyntona Marsalisa na główną ikonę jazzowej trąbki… to również przez jego zachowania względem samego Milesa… ale dość już odejść od tematu… Oczywiście, melodyjne „quasi tematy” pełnią percepcyjną funkcję „improwizowanych odnośników”, jednakże nie są to- przynajmniej tak mi się wydaje- tematy  w swej tradycyjnej formie i kształcie- nie stanowią bowiem tak ścisłych tonalnie ośrodków, do których muzyk w swych improwizacjach się odnosi. Warto zauważyć, iż muzyka „free” czy „free jazzowa” niejako ze swej definicji nieco luźniej traktuje związki tonalne/ albo ich brak w utworze- co wydaje się z resztą domeną całej muzyki XXI wieku- czy między tematem a improwizacją. Trudno na tej płycie wyszczególnić lepsze utwory- bo nawet to zależy  od subiektywnych odczuć słuchacza ergo  teraźniejszego nastroju, jednakże jest to płyta, której nie powinno zabraknąć na półce melomana. Tym bardziej iż w Polsce nie ma wielu takich zespołów. Jednym, kojarzącym mi się wprost z RGG jest Marcin Wasilewski Trio (niegdyś Simple Acoustic Trio, poźniej funkcjonujący jako Tomasz Stańko Quartet- i genialne trzy płyty będące owocem współpracy tychże muzyków- Lontano według samego Stańki jest płytą najlepszą), choć jest to w zasadzie pozorna analogia- wystarczy włączyć sobie najnowszą płytę tria Marcina Wasilewskiego i zaraz po tym RGG aby usłyszeć wyraźne różnice w muzycznej stylistyce zespołów. Nie czuję się w żadnej mierze ekspertem od muzyki jazzowej- głównie przez szacunek, dla rzeczywistych ekspertów-  jednakże są to dwa polskie tria, które według mnie posługują się podobną stylistyką. Oczywiście nie brak innych formacji w polskim jazzie: choćby trio Włodka Pawlika, Andrzeja Jagodzińskiego- równie genialnych i wielobarwnych, choć Andrzeja Jagodzińskiego- uwielbiam za niezwykłe reinterpretacje Chopina. Wiem oczywiście o głosach krytyki. Bodajże jeden z dyrygentów (kto skojarzy, ten wie) wspomniał coś o nakładaniu czegoś na diament, czyż nie? Jak dla mnie zarówno cytat, jak i styl w jaki został wypowiedziany, jest raz, że nieadekwatny, dwa oczywiście przesadzony (bo to samo ktoś może powiedzieć, o interpretacjach tegoż dyrygenta) a trzy wydaje się jak dla mnie śmieszny i nie wart dalszego komentarza… cóż.. o gustach się nie dyskutuje. Dla mnie Jagodziński- gdy chodzi o Chopina wydaje się niezwykły. Z resztą, Andrzejowi Jagodzińskiemu, „oberwało” się również za granie muzyki Andrzeja Kurylewicza, nota bene od córki samego kompozytora (w książeczce dołączonej do  wydawnictwa Kompozytorzy Muzyki Filmowej). Powiem szczerze, dopóki nie pojawiłem się  na jednym z koncertów w słynnej Piwnicy Kurylewiczów (sama muzyka genialna- zwłaszcza skandynawski pianista grający absolutnie genialnie- poza graniem Gabrieli Kurylewicz) jakoś nie przeszkadzał mi ten głos krytyki, jednakże po odegraniu nieśmiertelnego, pięknego, wzruszającego (w oryginale)… tematu z Polskich Dróg przez córkę kompozytora jej głos krytyki wydał się absurdalny i najłagodniej mówiąc komiczny. Pomylić się trzy razy, grać nie te funty... to trochę tak jak strzelić sobie „samobója”… a jednak… można. Oczywiście biorę poprawkę na to iż nie jest muzykiem, ale skoro „osoba” skłonna jest do  krytyki, powinna równie samokrytycznie podejść do swojej „sztuki” pianistycznej… ponieważ są utwory, które albo zagra się porywająco (co czyni Jagodziński i sam Andrzej Kurylewicz) albo nie ma co się za nie zabierać. Ad rem… W zasadzie nie ma większego sensu pisać o Raminiaku, Garbowskim i Gradziuku z osobna, powiem jako RGG osiągnęli pewien sposób syntezę łącząc się w jednakowo myślący organizm. Nawet w trakcie „solówek” dójka pozostałych w niezwykle inteligentny sposób dopełnia całość tworząc sumarycznie piękno. Piękno muzyki. Ale co najważniejsze nigdy nie jest za dużo nut. Nie ma tu bezsensownego „jeżdżenia po skalach” byle szybciej, głośniej, wyżej. Nie! Wydaje się że cisza/pauzy są równoprawnym środkiem wykonawczym (co postulował już wcześniej kompozytor dla mnie wyjątkowy- Toru Takemitsu). Całość tworzy muzykę inteligentną i niezwykle wysmakowaną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz