31 maja 2013

Jest jak było i będzie tak dalej...

Podczas nie tak dawnych rozmyślań i rodzinnych rozmów na temat polskiej muzyki doszedłem do pewnej konstatacji, iż twórczością jakiej nie musimy się wstydzić- jako Polacy- jest wyłącznie muzyka jazzowa i klasyczna, a ponieważ muzyka klasyczna wciąż pozostaje muzyką dla ogółu nieznaną, warto włożyć wysiłek w promowanie rodzimego jazzu... o czym przy innej okazji. 

W zasadzie mógłbym ten tekst zacząć nieco innymi słowy… największym absurdem polskiej sceny muzycznej, w zasadzie absurdem tworzącym tą scenę i jednocześnie odpowiadającym za żenujący poziom polskich produkcji, jest fakt, iż dziś nie potrzeba mieć już nie tylko wybitnego, ale najzwyczajniej w świecie dobrego głosu, ale wystarczy pokazać się na scenie w negliżu… to zapewnia sukces… a po co wokal i pomysł… owszem słowa te piszę w konkretnym kontekście. Ostatnio po raz kolejny odkryłem legendarną już płytę Buena Vista Social Club… i również  ze smutkiem stwierdzić muszę odkryłem absolutny wyłom w generalnie dobrym- choć specyficznym- guście mojej mamy, czyli upodobanie do tandetnej przeróbki Chan Chan, czyli Buena Blue Cafe- nie wspominając już o samym teledysku, którego miałem szczęście nie oglądać, całą fabułę i wrażenia przekazała mi żona, która szczęśliwym trafem w tym akurat gatunku podziela całkowicie moje zdanie. A sam remiks jest tylko przykładem, jak poprzez nachalne lansowanie i promowanie generalnie słabego remiksa można zrobić „hit”… co tam mamy? Refren żywo „zerżnięty” z Chan Chan i rapowana zwrotka… słabe, ale fruwało swojego czasu po listach… zabierając się za pieśniarską „legendę” trzeba mieć chociaż trochę talentu… byłbym też nieuczciwy, gdybym nie zauważył, iż sytuacja taka jest w zasadzie normą. Działa to trochę na zasadzie im bardziej lansowany przebój, tym bardziej żenujący… nazwiska i zespoły można w tym wypadku mnożyć… Maria Peszek, T. Love, Lisowska, Grzeszczak… W ostatni weekend, spędzany u rodziców dostrzegłem również w TV- całe szczęście, że zrezygnowaliśmy z żoną u nas w domu z wątpliwego dobrodziejstwa polskiej telewizji- lansowanie jednego z najważniejszych wydarzeń kulturalnych, jaki jest festiwal w Opolu… imprezy tego typu, do których bez zastanowienia możemy dorzucić Top Trendy i inne wakacyjne kulturalno- podobne wydarzenia transmitowane przez różne programy telewizyjne (różnice w „artystach” są de facto jedynie „kosmetyczne”), już dawno osiągnęły poziom zdecydowanie zbyt niski, aby nimi się interesować. Gwiazdą tego roku jest Maryla Rodowicz, a i oczywiście pojawią się premiery… nigdy jakoś szczególnie nie gustowałem w piosenkach nieśmiertelnej polskiej pieśniarki, uznając je, raczej za dowód średniego gustu muzycznego rodaków… owszem, nie powiem, bo kilka rzeczy jej się udało, np. „Łatwopalni”, i może jeszcze „Małgośka” ale już ostatnie lata- m.in. słabiutki przebój na Euro 2012, który można bez przesady dołączyć do słabych „Jadą wozy kolorowe” i innych weselnych hiciorów, pokazały, że forma jest raczej zniżkowa, niż pnie się w górę… ale muszę szczerze przyznać, iż Maryla Rodowicz i tak- gdy chodzi o muzyczną formę- nie jest tak słaba, jak co rusz cudem odżywający Kombi, czy Krzysztof Krawczyk. I parę słów o premierach. Nie wiem, kiedy wreszcie do naszych rodzimych „artystów” dotrze, iż może warto zamiast hitu jednego lata, włożyć więcej wysiłku, aby nagrać ponadprzeciętną całą płytę? Choć warto nadmienić, iż od dłuższego czasu nie odnotowałem przeboju z prawdziwego zdarzenia… nie ma… dowodem na to okazuje się każda kolejna Eurovisia, w której jesteśmy daleko… pamiętam, żenujący występ Ich Troje, później chcąc oszczędzić sobie nerwów przestałem oglądać… zmieniło to oczywiście niewiele, gdyż jak było kiepsko tak jest do tej pory. Nic nie dał ten stan rzeczy do myślenia Naszym… 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz