5 listopada 2014

A w sumie, to… E-booki, mp3-jki czy papier i płyty?

W sumie, moja przygoda z e-bookami jest stosunkowo świeża. Z mp3-jkami powiedzmy sobie szczerze póki co jednorazowa. Bo z tą muzyką to jest tak, że kiedyś obiecałem sobie, że nigdy nie zapłacę za cyfrową wersję płyty, na zasadzie albo krążek, albo nic… ale do czasu.

Sam czytnik e-booków ma gigantyczną zaletę nad papierem. W miejsce kilku tomów, które zwyczajowo pakowałem do walizki, mam jedno cienkie małe „coś”, co w sumie zastępuje mi te papierowe tomiska i jednocześnie daje mi pewien duży (ba, ogromny wręcz) zapas. Ale zgadam się też z osobami, że całkowicie e-book nie zastąpi też książki papierowej. Zwłaszcza, kiedy trzymasz w ręku starszy i po wyraźnych wręcz przejściach egzemplarz czy książkę z konkretną dedykacją od bliskiej ci osoby- a powiem też na marginesie, że mamy z Anią kilka takich tytułów.

No bo w sumie, e-booki czyta się całkiem przyjemnie. A jeżeli dodasz do tego, że masz tak samo jak ja i lubisz rozpoczynać po kilka książek na raz, to znaczy, że to urządzenie jest wręcz stworzone dla ciebie, przynajmniej ja błyskawicznie się o tym przekonałem. Najczęściej odpalane tytuły? Dwie propozycje Kominka, cała plejada najlepszych książek Marka Hłaski, Lizbona. Muzyka moich ulic Marcina Kydryńskiego, Jeff Bezos i era Amazona Brada Stone’a  i może jeszcze U brzegów jazzu Tyrmanda. Tak w sumie zależnie od humoru…

No to przejdźmy do mp3-jek, bo tu zaczyna się moja jazda na krążki. 


No jest coś, co sprawia, że zwykle- no dobra, zawsze za wyjątkiem Isle of Wight Milesa- sięgam po Cd-ki. Bo tak, masz w ręku okładkę, książeczkę, wkładasz tą płytę do odtwarzacza i wtedy dzieje się muzyczna magia, kilka pierwszych dźwięków i rozpoczyna się przygoda. Dlatego też na serio rzadko kiedy sięgam po jakieś single promujące konkretny album, bo lubię niespodzianki, choć nie powiem czasem tam rąbka tajemnicy sobie uchylam i sięgam mimochodem po jakiś singiel- jak niedawno przy najnowszej płycie Marcina Wasilewskiego, choć tu raczej zaważyły względy promocyjne.
A same książeczki i warstwy graficzne okazują się niekiedy majstersztykiem, tak jak wyżej w przypadku dzieł Eugeniusza Rudnika czy przy płycie DagaDany

Fakt faktem, że często pozwalałem sobie na wersje cyfrowe krążków, które mam na winylu, ale tu mam swoją rację, gdyż te oryginalne winyle zostawiam sobie na jakąś szczególną okazję, kiedy rzeczywiście bardzo mi zależy, żeby wrócić do czarnej płyty (ot, chociażby w lutym, chcę zacząć je puszczać mojemu malutkiemu synkowi) i do tego charakterystycznego klimatu, który bezpowrotnie pryska w zdecydowanej większości wersji cyfrowych.

Ale jest coś jeszcze w oryginalnych krążkach, czego nie daje mi wersja cyfrowa. Książeczki dołączane do płyt, a w zasadzie nie tyle one same- bo o tym już było, ale ich treść. Niby szczegół, ale dla mnie istotny. Wiem, kto jest odpowiedzialny za produkcję, za muzykę, często dołączany jest też krótki opis albumu (bardzo przydaje się chociażby w płytach z muzyką mniej  znanych dla ogółu kompozytorów- jak ma to miejsce przy produkcjach z muzyką Eugeniusza Morawskiego- znakomite szkice Marcina Gmysa), choć niestety często odchodzi się od tego, czego bardzo żałuję… i nie chodzi tu o autorskie „wyjaśnianie muzyki”, ale raczej o  odautorskie szkice dotyczące konkretnej muzyki.

Poza tym, są płyty, które oprócz samej muzyki, niosą ze sobą pewną warstwę edukacyjną, jak chociażby niezwykle wręcz urokliwe wydawnictwo dla dzieci z muzyką Chopina, wydane przez oficynę Dux. Jest jeszcze jeden powód, dla którego sięgam po oryginały. Mam swoją zasadę, której do tej pory się trzymam. Jeżeli jakaś płyta podoba mi się naprawdę mocno, kupuję ją w oryginale. Między innymi  dlatego właśnie kupiłem sobie Songs of Innocente. I szczerze mam gdzieś, czy ogół tą płytę zaakceptował. Mi się ona podoba i to jest dla mnie najważniejsze.


Ciekawią mnie również wasze przemyślenia na ten temat...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz