20 listopada 2014

Książka kucharska jako forma natrętnego przypominania o własnym istnieniu...?


Nieprzypadkowo weszliśmy dzisiaj do empiku. Były ku temu dwa powody. Po pierwsze, przyjechaliśmy, aby odebrać książkę Tomasza Kwaśniewskiego Pamiętnik ciężarowca… Po drugie to od jakiegoś tam czasu dość regularnie kupujemy sobie z Anią co ciekawsze książki kucharskie, bo jakoś tak nagromadziło, ba wysypało się, sporo ciekawych kulinarnych tytułów.  

Obecnie mam kilku teraźniejszych faworytów, bo do Marty Grycan szczerzącej się z okładek swoich książek też już się zdążyłem przyzwyczaić, ale w sumie to nie wpadłbym na pomysł, że wśród kulinarnych znawczyń pojawią się nieśmiertelna Agata Młynarska i Monika Richardson-Zamachowska. Znalazło się też miejsce dla Sophi Loren. Serio. Byłem w ciężkim szoku.


Rozumiem tytuły pisane przez środowisko blogerów (autorki blogów Make Cooking Easier, mojewypieki.com vloga kotlet.tv), bo sami z Anią te książki kupujemy i są naprawdę pod każdym praktycznie względem, bardzo ciekawie zmontowane. Ale co może napisać odkrywczego Richardson i Młynarska? No bo jeżeli tyle, co w telewizji śniadaniowej i programach pseudopublicystycznych typu Świat się kręci, to w zasadzie niewiele, albo mówiąc wprost, tyle co nic.

W sumie też, nie bardzo wiem, nad czym tutaj się rozwodzić. Moda jak moda, szybko minie. A na rynku i tak pozostaną pozycje najmocniejsze. Ale nie powiem, bo pozycje Richardson i Młynarskiej będą dobrym materiałem na przecenki, przecież i tak nikt tego nie kupi…
W sumie, pewnie większość nie zwróci w ogóle na nie uwagi… tyle tylko, że te słabe tytuły zabublają jak dla mnie totalnie półki sklepowe i mnie osobiście po prostu to wkurza. Tak po ludzku. 

W sumie, to samo jest z płytami. Była faza na Annę German, to były i płyty. Natłok płyt… zasadniczo, to wuchta… była faza na śpiewające aktorki, była Liszowska, Foremniak, Paschalska (tak to się pisze?) i- piekielnie fałszujące- Dereszowska z Moro. 

Co zostało z tych nagrań? W sumie to nic. Wielu o nich niepamięta, a jeszcze więcej nie chce o nich pamiętać. Mnie bardzo skutecznie zarówno od płyt, jak i samej postaci Anny German odstraszyła Joanna Moro. Na tyle skutecznie, że po  kilku odcinkach serialu przestałem go oglądać. Co gorsza. Im bardziej serio Moro traktowała misję przywracanie pamięci Anny German, tym było gorzej, bo zapraszano ją na więcej koncertów. Z czasem stała się, jak dla mnie najlepszą antyreklamą, jaką tylko mogłem sobie wyobrazić… no dobra, jeszcze niedawno miała ona konkurentów. Taką samą bowiem tragiczną postacią był dla PiS-u Adam „Madryt” Hofman, czy dla PO minister „Zegarek” Nowak… ich już nie ma, a Moro, dostała podrzędną rolę w podrzędnej Blondynce. Jaka Moro, taki i serial.
 To nie jest też regułą, że aktorki, źle śpiewają niejako z samej reguły. Genialnym przykładem jest Joanna Trzepiecińska, która z Bogdanem Hołownią nagrała fantastyczną płytę. Znakomita jest też pod względem wokalnym Kinga Preis (tak, ta od Przysmaków ojca Mateusza). Nikt więcej mi chyba nie przychodzi do głowy.
W sumie na dziś to tyle moich okołokulturalnych zwierzeń… zapraszam też, na nowego bloga poruszającego ogólnie pojętą tematykę religijną.
Do zobaczenia ;-)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz