Szukałem pewnej ciekawej dla czytelnika formuły pisania o
muzyce. Pisania w sposób wyszukany a jednocześnie przystępny. Interesowała mnie
w sumie nie tyle treść, czy jakieś odniesienia stylistyczne, ale cała niejako
formuła.
Recenzje… wszystkie za i przeciw...
Recenzje są spoko. Po pierwsze fajnie się je pisze i
spełniają tą cechę, która mi osobiście najbardziej odpowiada, bo mają same w
sobie i niejako „na sucho” zachęcić czytelnika do sięgnięcia po konkretny
album. Oczywiście, takie zaufanie recenzentowi niesie ze sobą pewne
niebezpieczeństwo. Każdy kierując się przecież własnym muzycznym gustem
wskazuje na nagrania, które niejako w najpełniejszy sposób wpisują się w jego
audytywną estetykę muzyczną. No i w drugą stronę działa to niemalże
analogicznie, dlatego też wybierając konkretną płytę do recenzji staram się
wybrać taką, którą mogę zainteresować jak najwięcej czytelników. Tu musi
pojawić się jedno ale… recenzje wielokrotnie są formą odklepania tej samej
formułki. Wtłoczone w pewien klasyczny niejako schemat (o wykonawcy, anegdotka
o powstaniu płyty, skład muzyków i kilka zdań o samym nagraniu), wielokrotnie
pozbawiane są w ten sposób w dużej mierze emocji. Jeżeli jest coś, za co lubię
dajmy na to piszącego dla Jazz Forum Piotra Barona, to właśnie są emocje, które
wylewa na papier pisząc o danej płycie. Baron potrafi też być w swych sądach
błyskotliwy, dowcipny, choć czasem może zbyt zachowawczy. Nie czytam samej
recenzji po to by określić, czy daną płytę kupię czy nie, ale by poznać emocje
piszącego. To mnie ciekawi. A samą płytę jeżeli się uprę i tak kupię
niezależnie kto ją pod względem krytycznym zjadł (tak było chociażby z nowym
U2).
Teksty promujące…
Tu znów dotykamy pewnej formy. To ma być jawne
„dupowłażenie”. Oczywiście nie zawsze, ale w większości przypadków. Unikam
takich tekstów, a wiele płyt właśnie przez to odkładam też na półkę, bo cenię
sobie szczerość względem czytelnika. Jeżeli dana płyta mnie zaintryguje,
napiszę, nawet nieco nachalnie promując ją, bo jestem przekonany, że jest tego
warta. Jeżeli nie jestem do niej przekonany w stu procentach, nie piszę o niej.
Proste?
No i w końcu wpadłem na pewien pomysł, czyli słuchane na
żywo.
Skoro sam zwracam uwagę na emocje, w których wyrażaniu
niedoścignionym mistrzem w swych felietonach był nieodżałowany Andrzej
Chłopecki, najlepszą formą jest pisanie na gorąco. To są właśnie najbardziej aktualne
przemyślenia, a i przez to najbardziej szczere. Mogą być one momentami pisane
nieco na wyrost, cóż ryzyko piszącego, ale z drugiej strony?
Podoba mi się sam
pomysł, do tego pojawi się coś, czego do tej pory, w tej akurat formie nie było. Najlepsze fragmenty
nagrania pojawią się na blogu, tak by towarzyszyły podczas czytania. Opcja
wydaje mi się fajna i atrakcyjna. Ruszamy już w tym tygodniu. Zaczniemy od Jana
Ptaszyna Wróblewskiego…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz