28 stycznia 2015

DZIŚ O PEWNYM POMYŚLE, KTÓRY OD JAKIEGOŚ CZASU ZA MNĄ CHODZI


Szukałem pewnej ciekawej dla czytelnika formuły pisania o muzyce. Pisania w sposób wyszukany a jednocześnie przystępny. Interesowała mnie w sumie nie tyle treść, czy jakieś odniesienia stylistyczne, ale cała niejako formuła.

Recenzje… wszystkie za i przeciw...
Recenzje są spoko. Po pierwsze fajnie się je pisze i spełniają tą cechę, która mi osobiście najbardziej odpowiada, bo mają same w sobie i niejako „na sucho” zachęcić czytelnika do sięgnięcia po konkretny album. Oczywiście, takie zaufanie recenzentowi niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Każdy kierując się przecież własnym muzycznym gustem wskazuje na nagrania, które niejako w najpełniejszy sposób wpisują się w jego audytywną estetykę muzyczną. No i w drugą stronę działa to niemalże analogicznie, dlatego też wybierając konkretną płytę do recenzji staram się wybrać taką, którą mogę zainteresować jak najwięcej czytelników. Tu musi pojawić się jedno ale… recenzje wielokrotnie są formą odklepania tej samej formułki. Wtłoczone w pewien klasyczny niejako schemat (o wykonawcy, anegdotka o powstaniu płyty, skład muzyków i kilka zdań o samym nagraniu), wielokrotnie pozbawiane są w ten sposób w dużej mierze emocji. Jeżeli jest coś, za co lubię dajmy na to piszącego dla Jazz Forum Piotra Barona, to właśnie są emocje, które wylewa na papier pisząc o danej płycie. Baron potrafi też być w swych sądach błyskotliwy, dowcipny, choć czasem może zbyt zachowawczy. Nie czytam samej recenzji po to by określić, czy daną płytę kupię czy nie, ale by poznać emocje piszącego. To mnie ciekawi. A samą płytę jeżeli się uprę i tak kupię niezależnie kto ją pod względem krytycznym zjadł (tak było chociażby z nowym U2).

Teksty promujące…
Tu znów dotykamy pewnej formy. To ma być jawne „dupowłażenie”. Oczywiście nie zawsze, ale w większości przypadków. Unikam takich tekstów, a wiele płyt właśnie przez to odkładam też na półkę, bo cenię sobie szczerość względem czytelnika. Jeżeli dana płyta mnie zaintryguje, napiszę, nawet nieco nachalnie promując ją, bo jestem przekonany, że jest tego warta. Jeżeli nie jestem do niej przekonany w stu procentach, nie piszę o niej. Proste?

No i w końcu wpadłem na pewien pomysł, czyli słuchane na żywo.

Skoro sam zwracam uwagę na emocje, w których wyrażaniu niedoścignionym mistrzem w swych felietonach był nieodżałowany Andrzej Chłopecki, najlepszą formą jest pisanie na gorąco.  To są właśnie najbardziej aktualne przemyślenia, a i przez to najbardziej szczere. Mogą być one momentami pisane nieco na wyrost, cóż ryzyko piszącego, ale z drugiej strony? 
Podoba mi się sam pomysł, do tego pojawi się coś, czego do tej pory, w tej akurat formie nie było. Najlepsze fragmenty nagrania pojawią się na blogu, tak by towarzyszyły podczas czytania. Opcja wydaje mi się fajna i atrakcyjna. Ruszamy już w tym tygodniu. Zaczniemy od Jana Ptaszyna Wróblewskiego…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz