W poszukiwaniu muzyki, która spełni najogólniej mówiąc
relaksującą funkcję w trakcie tzw.
„długiego weekendu”, trafiłem na płytę nienową, ale niezwykle interesującą. RGG
trio (skrót od pierwszych liter nazwisk muzyków: Raminiak- piano, Garbowski- bass,
Gradziuk- perkusja), które do dziś wydało 5 płyt, w roku 2010 nagrało
dwupłytowy album „True Story in two act”. Jak sami artyści piszą na swojej
stronie internetowej: chcą udowodnić, że muzyka free nie jest muzyką pozbawioną
schematów czy logiki. Stronę internetową: www.rggtrio.com.
otwiera taki cytat, jak mniemam jest swego rodzaju dewizą zespołu:
Muzyka free nie jest muzyką
nielogiczną. A przynajmniej w naszym rozumowaniu być taką nie musi, albo nawet
nie powinna. Spontaniczność z kolei nie musi koniecznie iść w parze z muzycznym
chaosem.
Poprzednia ich płyta
„Unfinisched Story” to muzyczny hołd złożony- jak dla mnie genialnemu, wciąż
niedocenianemu pianiście i co najsmutniejsze zmarłemu w wieku 29 lat (w roku
1937)- Mieczysławowi Koszowi. Ilu jeszcze takich niedocenionych funkcjonuje w naszej
muzycznej przestrzeni? Wielu. Inni „mają się” lepiej inni gorzej, a inni w
ogóle nie funkcjonują, choć co raz częściej są oni przypominani- bo nie
adekwatne jest słowo „odkrywani”. Nie można odkryć czegoś, co już raz odkryte
zostało,a co raz to nowe „odkrycia” pojawiają się... a to odkrywają Zarębskiego..
Doskonałym przykładem „przypominania”
jest wydana niedawno płyta z utworami Eugeniusza Morawskiego nagrana przez
Sinfonie Varsovie, czy właśnie płyta RGG- „przypominająca” Kosza. Ale są to
wyjątki… Tak czy inaczej temat „wielkich nieobecnych” jest jak to się mówi inną
parą kaloszy…
True Story in Two Act, to płyta zdecydowanie różnorodna.
Utwory liryczne, mieszają się tu z utworami dynamicznymi zagranymi „z pazurem”.
Tak mniej więcej naprzemiennie. Mnie najbardziej urzekły liryczne, z racji
swego uspokajającego charakteru. Ot, taka muzyczna Sjesta. Utwory nie mają
określonych tytułów (Prologue I i II, po czym następują kolejno Sceny (na obu
krążkach jest 14 scen) po czym Epilog I i II), co daje mi pewien obraz
stylistyki Tria. Tytuły zawsze- „chcąc, nie chcąc” zawierają w sobie jakąś
pozamuzyczną treść, która to z kolei
daje słuchaczowi pewien obraz inspiracji. Pomysł, aby nie nazywać tytułów jest
to pomysłem bardzo dobrym- każdy bowiem słuchacz może „dorobić sobie” nazwę
będącą najbardziej adekwatną z jego pozamuzycznymi skojarzeniami. W podobny
sposób postąpił na swojej solowej płycie Włodek Pawlik- również dwupłytowej, i
również znakomitej… ale do rzeczy… jak już napisałem, nietytułowanie utworów,
dało mi pewien obraz Tria, które tworzy muzykę improwizowaną na żywo nie
narzucając przy tym słuchaczowi nic- głównie chodzi mi tu o budzące
pozamuzyczne konotacje tytuły- prócz samej muzyki. Inną sprawą- już muzyczną par excellence jest
kwestia muzyki gatunku- budzącego sporo kontrowersji, jakim jest free jazz.
Dość często pojawiały się głosy krytyki, jakim poddawany był zarówno free jazz,
jak i jego mentor Ornette Coleman- i chodzi mi głównie o głosy krytyki z
jazzowego środowiska. Miles Davis- chyba najgłośniej sprzeciwiał się grze
Coleman’a. Warto nadmienić- jeśli dobrze pamiętam (z biografii „Ja, Miles”), iż
najbardziej krytykował on fakt, iż Coleman sięgał po trąbkę. Davis uważał, że
nie da się osiągnąć- głównie przez szacunek dla instrumentu- doskonałości
„chwytając” za trąbkę raz na jakiś czas. Z drugiej trony Davies również był
jednym z najgorętszych przeciwników lansowania Wyntona Marsalisa na główną
ikonę jazzowej trąbki… to również przez jego zachowania względem samego Milesa…
ale dość już odejść od tematu… Oczywiście, melodyjne „quasi tematy” pełnią
percepcyjną funkcję „improwizowanych odnośników”, jednakże nie są to-
przynajmniej tak mi się wydaje- tematy w
swej tradycyjnej formie i kształcie- nie stanowią bowiem tak ścisłych tonalnie
ośrodków, do których muzyk w swych improwizacjach się odnosi. Warto zauważyć,
iż muzyka „free” czy „free jazzowa” niejako ze swej definicji nieco luźniej
traktuje związki tonalne/ albo ich brak w utworze- co wydaje się z resztą
domeną całej muzyki XXI wieku- czy między tematem a improwizacją. Trudno na tej
płycie wyszczególnić lepsze utwory- bo nawet to zależy od subiektywnych odczuć słuchacza ergo teraźniejszego
nastroju, jednakże jest to płyta, której nie powinno zabraknąć na półce
melomana. Tym bardziej iż w Polsce nie ma wielu takich zespołów. Jednym,
kojarzącym mi się wprost z RGG jest Marcin Wasilewski Trio (niegdyś Simple
Acoustic Trio, poźniej funkcjonujący jako Tomasz Stańko Quartet- i genialne
trzy płyty będące owocem współpracy tychże muzyków- Lontano według samego Stańki jest płytą najlepszą), choć jest to w
zasadzie pozorna analogia- wystarczy włączyć sobie najnowszą płytę tria Marcina
Wasilewskiego i zaraz po tym RGG aby usłyszeć wyraźne różnice w muzycznej
stylistyce zespołów. Nie czuję się w żadnej mierze ekspertem od muzyki
jazzowej- głównie przez szacunek, dla rzeczywistych ekspertów- jednakże są to dwa polskie tria, które według
mnie posługują się podobną stylistyką. Oczywiście nie brak innych formacji w
polskim jazzie: choćby trio Włodka Pawlika, Andrzeja Jagodzińskiego- równie
genialnych i wielobarwnych, choć Andrzeja Jagodzińskiego- uwielbiam za
niezwykłe reinterpretacje Chopina. Wiem oczywiście o głosach krytyki. Bodajże jeden
z dyrygentów (kto skojarzy, ten wie) wspomniał coś o nakładaniu czegoś na
diament, czyż nie? Jak dla mnie zarówno cytat, jak i styl w jaki został
wypowiedziany, jest raz, że nieadekwatny, dwa oczywiście przesadzony (bo to
samo ktoś może powiedzieć, o interpretacjach tegoż dyrygenta) a trzy wydaje się
jak dla mnie śmieszny i nie wart dalszego komentarza… cóż.. o gustach się nie
dyskutuje. Dla mnie Jagodziński- gdy chodzi o Chopina wydaje się niezwykły. Z
resztą, Andrzejowi Jagodzińskiemu, „oberwało” się również za granie muzyki
Andrzeja Kurylewicza, nota bene od
córki samego kompozytora (w książeczce dołączonej do wydawnictwa Kompozytorzy Muzyki Filmowej).
Powiem szczerze, dopóki nie pojawiłem się
na jednym z koncertów w słynnej Piwnicy Kurylewiczów (sama muzyka
genialna- zwłaszcza skandynawski pianista grający absolutnie genialnie- poza
graniem Gabrieli Kurylewicz) jakoś nie przeszkadzał mi ten głos krytyki,
jednakże po odegraniu nieśmiertelnego, pięknego, wzruszającego (w oryginale)…
tematu z Polskich Dróg przez córkę
kompozytora jej głos krytyki wydał się absurdalny i najłagodniej mówiąc
komiczny. Pomylić się trzy razy, grać nie te funty... to trochę tak jak
strzelić sobie „samobója”… a jednak… można. Oczywiście biorę poprawkę na to iż
nie jest muzykiem, ale skoro „osoba” skłonna jest do krytyki, powinna równie samokrytycznie
podejść do swojej „sztuki” pianistycznej… ponieważ są utwory, które albo zagra
się porywająco (co czyni Jagodziński i sam Andrzej Kurylewicz) albo nie ma co
się za nie zabierać. Ad rem… W
zasadzie nie ma większego sensu pisać o Raminiaku, Garbowskim i Gradziuku z
osobna, powiem jako RGG osiągnęli pewien sposób syntezę łącząc się w jednakowo
myślący organizm. Nawet w trakcie „solówek” dójka pozostałych w niezwykle
inteligentny sposób dopełnia całość tworząc sumarycznie piękno. Piękno muzyki.
Ale co najważniejsze nigdy nie jest za dużo nut. Nie ma tu bezsensownego
„jeżdżenia po skalach” byle szybciej, głośniej, wyżej. Nie! Wydaje się że
cisza/pauzy są równoprawnym środkiem wykonawczym (co postulował już wcześniej kompozytor
dla mnie wyjątkowy- Toru Takemitsu). Całość tworzy muzykę inteligentną i
niezwykle wysmakowaną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz