Muzykofilia Olivera Sacksa to
książka o potędze muzyki… o sile, jaka jest muzyka w najróżniejszych
„sytuacjach” w jakich znaleźli się pacjenci Sacksa. Opowieści często są
niezwykłe. Na okładce znalazło się takie spostrzeżenie:
„W Muzykofilii Oliver Sacks bada potęgę muzyki, analizując
doświadczenia pacjentów, muzyków i niezwykłych ludzi, a znajdują się między
nimi: chirurg, który po porażeniu piorunem dostaje obsesji na punkcie muzyki
Chopina, osoby z amuzją, dla których symfonia brzmi jak brzęk rądli i pokrywek,
oraz człowiek, którego pamięć nie obejmuje więcej niż siedem sekund- chyba, że
chodzi o muzykę […]”
Całość podzielona została przez
Sacksa na 4 części: I: Nawiedzeni przez muzykę, II: Zakres muzykalności,
III: Pamięć, ruch i muzyka, IV: Emocje,
tożsamość, muzyka… w „Przedmowie”
autor zaznacza, jak bardzo skomplikowany okazuje się cały system nerwowy
odpowiadający za percepcję muzyki, słusznie zauważając przy tym, iż ta muzyczna
„cudowna machineria” ze względu na
swoją wewnętrzną zawiłość może ulec najróżniejszym deformacjom. Również
zaznacza pewien problem wyobraźni muzycznej, która również ulegając pewnym
deformacjom może wymknąć się spod kontroli. Jeszcze innym problemem jest fakt,
iż muzyka (konkretny rodzaj muzyki, melodia, rytm) może wywołać stany
padaczkowe. Rozdział I przynosi informacje ustalenia, z którymi jak dotąd się
nie spotkałem. Grając muzykę, słuchając jej, analizując, na swój sposób ją
przeżywając nie miałem pojęcia iż ta muzyka, która przynosi dla mnie jakiś
rodzaj ukojenia, dla innych może być prawdziwym utrapieniem, czy zmorą… ale nie
tylko… okazuje się również, iż muzyka może naprawdę zawładnąć człowiekiem…
dowodzi temu przykład doktora Tony’ego Cicori, którego życie po porażeniu
piorunem toczyło się jakby normalnie… do czasu, aż nie poczuł silnej potrzeby
słuchania muzyki fortepianowej… na potęgę kupował nagrania Chopina. Obojętność
jaką darzył muzykę przerodziła się w prawdziwą pasję do muzykowania oraz do
komponowania… są to jednakże- nazwijmy to- łagodne skutki opętania przez
muzykę… inne skutki halucynacji muzycznych okazują się bardzo poważne…
halucynacja muzyczna może być bowiem wstępem do ataku epilepsji… pojawia się
również termin „muzykogennej epilepsji”:
„Epilepsję muzykogenną
zazwyczaj uważa się za rzadką, chociaż Critchley podejrzewa, iż może do niej
dochodzić dość często. Może być wielu ludzi, sugerował, którzy słyszą muzykę,
czują się nieswojo, doznają na przykład lęku, wtedy jednak natychmiast
wyłączają muzykę, czy zatykają uszy i nie dopuszczają do rozwinięcia się
ataku.” Dochodzimy zatem za autorem tekstu do wniosku, iż konkretna muzyka
może wpłynąć na rozwinięcie się ataku. Niezwykle ciekawe okazują się rozważania
na temat wyobraźni muzycznej. Jak się okazuje wyobraźnia muzyczna może
przekroczyć pewną miarę stając się jednocześnie prawdziwym utrapieniem…
utrapieniem w postaci powtarzającego się „w koło Macieju” fragmentowi… niewinne
powtarzanie w myśli III Koncertu fortepianowego Beethovena (Sałkiem normalne w
swej naturze) przeistoczyć się może w powtarzający się w nieskończoność
potworny pasaż z początku tegoż koncertu.
Część II rozpoczyna się
rozważaniami dotyczącymi zakresu muzykalności… ale co to tak naprawdę ten
zakres, i przede wszystkim z czego on się bierze? Poza tym, jak się okazuje
można mieć dobry słuch, ale nie mieć kompletnie żadnych predyspozycji do grania
na instrumencie. Jak z tym zakresem? Sacks dowodzi bowiem, iż nawet wybitni
kompozytorzy (przywołuje w tym celu Czajkowskiego) zdają sobie sprawę z pewnych
ograniczeń. Czajkowski był świadomy, iż jego wielkiej biegłości melodycznej nie
towarzyszy podobne wyczucie muzycznej struktury… Ale od czego zależy ów zakres?
Z jednej strony można go rozszerzyć, ale z drugiej strony ma on pewne granice
narzucone przez naturę. Doskonałym przykładem jest tu „słuch absolutny”. Jak
pisze autor „słuch absolutny w wielkim
stopniu zależy od wczesnej nauki muzyki, ale sama taka nauka nie może
zagwarantować słuchu absolutnego”.
Amuzja i dysharmonia… ważny jest
również postawiony przez Sacksa „problem” percepcji dźwięku… bowiem pojawiają
się „upośledzenia” percepcyjne jak amuzja, czy dysharmonia. Amuzja jest
najogólniej rzecz biorąc głuchotą dźwiękową dość powszechnie spotykaną. Autor
przywołuje tu przykład wokalistki Florence Foster Jenkis… porywającej się na
najtrudniejszy repertuar przeznaczony dla sopranu koloraturowego… nie radząc
sobie z tym repertuarem intonacyjnie i co gorsza nie zdając sobie z tego
sprawy. Pojawia się jeszcze termin „amuzja
totalna”. W tym wypadku dźwięki zmieniają się w niedający się znieść
potworny hałas (zgrzyt samochodu czy hałas porozrzucanych garnków). Z kolei dysharmonią należy nazwać
utratę wyczucia wysokości dźwięku. Objawia się poprzez rozczłonkowanie
poszczególnych głosów w przestrzeni harmonicznej. Człowiek, którego dotknęła
dysharmonia nie słyszy współbrzmień kwartetu smyczkowego… słyszy natomiast
cztery oddzielone od siebie głosy. Z punktu widzenia wykształconego muzyka
fascynujące okazują się rozważania na temat „słuchu absolutnego”… można
powiedzieć, iż dla muzyka to nic nowego… ale pozornie proste rzeczy okazują się
bardzo ciekawe. I jak się okazuje sam słuch absolutny może ulec deformacjom…
może się okazać, iż nagle wyższe dźwięki ulegają rozstrojeniu i zaczynają
brzmieć fałszywie. Jeśli chcieć nazwać tą deformację, należałoby użyć terminu
„amuzja ślimaka”. Ale równie ciekawy okazuje się fakt, iż fałszywość ta można
skorygować… niemalże siłą woli. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie co powoduje
owe zakłócenia…? Za zakłócenia może odpowiadać bowiem własny instrument, lub
instrumenty sąsiadujące z „uchem muzyka” w orkiestrze. Zastanawiałem się
również nad problemem muzycznych „sawantów” pierwszy raz spotkałem się z tym
zagadnieniem na zajęciach z „psychologii”… drugi raz spotkałem się z nim
właśnie w książce Sacksa. Sacks przywołuje postać umysłowo upośledzonego
mężczyzny:
Kiedy poznałem go
w roku 1984, powiedział mi , że zna ponad dwa tysiące oper, a także Mesjasza,
Oratorium na Boże Narodzenie oraz wszystkie kantaty Bacha. Przyniosłem nuty
niektórych z tych utworów i poddałem go próbie; nie udało mi się go przychwycić
na żadnym błędzie. Pamiętał nie tylko melodie. Po wysłuchaniu wykonania
wiedział, co grał jaki instrument i co śpiewał jaki głos. […] Człowiek skądinąd
poważnie upośledzony umysłowo miał muzykalność wyższego rzędu”
W
dalszym fragmencie rozdziału pojawiają się informacje o samej nazwie „idiota
sawant”, który ukuł w 1887 roku lekarz Langdon Down. Odniósł go do umysłowo
chorych dzieci, które jednocześnie wykazywały wybitne uzdolnienia muzyczne… jak
Sacks pisze: „Sawanci nie są idiotami,
nie muszą też być koniecznie umysłowo upośledzeni, natomiast niemal zawsze są
autystykami.” Przykłady podawane przez Sacksa okazują się wręcz niezwykłe,
co sprawia, że książkę czyta się nie jak rozprawę naukową, ale jako całkiem
przystępną pozycję.
Jednakże
muzyka nie zawsze przeszkadza… potrafi być niemalże jedynym „środkiem”
komunikacji z dziećmi z autyzmem. Niezwykłe okazuje się, iż na zaśpiewane
pytanie dziecko u którego stwierdzono autyzm udzieli śpiewnej odpowiedzi,
podczas, gdy na zadane pytanie w trakcie zwykłej rozmowy najzwyczajniej nie
odpowie lub je zignoruje. Muzyka może okazać się również zbawienna… jak w
przypadku chorych na zespół Tourette’a,
którzy podczas wykonywania muzyki pozbywają się towarzyszących innym czynnością
tików (np. niekontrolowanej mimetyki)… np. Sacks opisuje młodego muzyka, który
jak mówił w trakcie dnia ma ok. 40 000 tików… jednakże zanikają one
całkowicie podczas gry na pianinie… ale muzyka potrafi także pobudzać emocje-
jak w przypadku Harry’ ego S., który beznamiętnie przyjmował wszelkie
informacje. Obojętność ta znikała w momencie, gdy zaczynał śpiewać… pojawiały
się wówczas emocje, których nie
przejawiał w innym przypadku. Podobnie jest zresztą w przypadku ludzi z
wrodzonym tzw. zespołem Williamsa…
Sacks określa ich mianem „hipermuzykalnych”.
Książka profesora Olivera Sacksa,
jest pozycją absolutnie wyjątkową i pasjonującą… Sacks rezygnuje ze
skomplikowanego języka naukowego podając czytelnikowi książkę niezwykle
przystępną i wciągającą. Należy zaznaczyć, iż książka jest efektem ponad
czterdziestoletnich obserwacji (sam autor pisze, iż początki zainteresowania
wpływem muzyki na parkinsoników liczy od roku 1966) przemyśleń i wniosków z
nich płynących, które zsumowane ze sobą okazują się niezwykłą lekturą, ale
przede wszystkim lekturą napisaną niezwykle rzetelnie w oparciu o wiele lat
badań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz