Nie słuchałem jak dotąd Coldplay. Odkryłem ich całkowicie
nieświadomie przy okazji Ghost Stories.
Odkryłem i pokochałem… te lekko przybrudzone brzmienia, magnetyczny wokal
Chrisa Martina, minimalistyczne w wielu przypadkach aranże, zapętlone motywy
muzyczne wbijające się w świadomość muzyczną słuchacza… ta muzyka może się
podobać.
Jeszcze rok temu powiedziałbym, że to takie typowe granie
„smętów”… Może doprawione nieco elektroniką tu i ówdzie, ale jednak smęty. Może
i dobre muzycznie, ale mimo wszystko przekornie przełączyłbym Coldów na Milesa, albo na Marcusa
Millera, którego wówczas odkrywałem słuchając „od deski do deski”. Ale sporo
się pozmieniało. Nie ma już gatunku do którego bym nie sięgał. Doszedłem więc
do wniosku, że muzykę można dzielić na dwie grupy. Dobrą i złą. Fakt, faktem,
tej złej jest multum, ale jeżeli się chce, to i tej dobrej całkiem sporo można
znaleźć. Warunek jest w zasadzie jeden. Trzeba tylko wyściubić nos poza
rozrywkowe gówno, które rokrocznie serwuje nam telewizja przy okazji wakacyjnych
festiwali muzycznych. Ghost Stories to
dopiero- może nieco paradoksalnie- początek. Zwykle bywa to tak. Chwytam za
nowość, jeżeli jest słaba olewam ją i płyty poprzednie. Jeżeli jest dobra,
wtedy szukam poprzednich płyt. To właśnie te poprzednie płyty determinują obraz
całej grupy czy konkretnego muzyka. Tak było chociażby z Damonem Albarnem. Dr Dee pierwsza solowa płyta Albarna z
roku 2012 jest płytą diametralnie z jednej strony inną, z drugiej zaś strony Everyday Robots w pewnym sensie wynika z
poprzedniej produkcji Damona. Czy jest jej przedłużeniem? Na pewno nie
bezpośrednim. W tym kontekście płyty Coldplay
są jakby jedną ciągłością. Ciągłością, która już w sposób bezpośredni
wpływa na każdy kolejny album, choć może rzeczywiście Ghost Stories jest płytą najbardziej melancholijną. Ale to może
dobrze? Tak jest z jazzem. Wpierw mamy motorykę, później przychodzi czas na
pełną intymności melancholię- Tomasz Stańko, Sławek Jaskułke, po części i
Włodek Pawlik czy Maciej Grzywacz, te przykłady można tu mnożyć. Ale znów
odbiegam, w tej muzycznej historii od grupy, będącej de facto tematem dzisiejszego wpisu. W roku 2013 słuchacze stacji
BBC Radio 2 głosując na najlepszy album w dziejach muzyki, wybrali album A Rush Of Blood To The Head- gwoli
ścisłości obok Coldplay znaleźli się
jeszcze Keane z płytą Hope and Fears, Duran Duran z projektem Rio… to trzy pierwsze miejsca. I tyle na
dziś dzień wystarczy. Tak czy inaczej, najlepszą płytą z katalogu Coldplay słuchacze uznali A Rush Of Blood… czy warto od niej
właśnie zacząć? Myślę, że można zacząć w równym stopniu od niej, jak i od
każdej innej. Jest nieco mocniej. Już otwierający płytę numer Politik czy God Put A Smile Upon Your Face, jest jakimś wyznacznikiem, jednakże
takie numery jak The Scientist zbliżają
nas już bardzo pod względem stylistycznym do ich najnowszej produkcji. Czy mnie
ten album w jakimś stopniu zaskoczył? No właśnie niespecjalnie. To dokładnie
to, czego się spodziewałem po Coldplay.
Dobra muzyka, okraszona bardzo fajnym i ciekawym w swej barwie wokalem Chrisa
Martina. Głosowanie głosowaniem… mnie osobiście i tak najbardziej urzeka Viva la Vida.
Zdaję też sobie sprawę, że
wybór to raczej subiektywny i generalnie może mi być trudno się wybronić… ja
jednak spróbuję. Rozpoczyna się zgrabnym instrumentalem- zabieg stosowany
również na Mylo Xyloto-Live In Technicolor. Sama kompozycja
złożona jest z takiego charakterystycznego zapętlonego motywu muzycznego.
Motywu który bardzo często Coldplay wykorzystuje
w różnych muzycznych konfiguracjach, chociażby w numerach Lovers In Japan, Viva la Vida,Strawberry
Swing czy Death And All His Friends.
Te muzyczne powidoki minimalizmu, obecne są w tej muzyce praktycznie na każdym
kroku. Mylo Xyloto? Inna płyta-
abstrahując od chronologicznego porządku, aczkolwiek gwoli ścisłości jest to
płyta nagrana po Viva la Vida- to wciąż mimo wszystko konsekwentnie ta sama
estetyka. Nieco żywsza i może nieco ostrzejsza płyta (bardziej agresywna gitara
chociażby w Hurts Live Heaven), ale
wciąż przyjemnie znajoma. Co jeszcze zostaje? Cofamy się do 2005 i płyty X&Y. Jest bardziej lirycznie, bardzo
przyjemnie rozkołysane A Massage, Fix You
czy Swallowed In The Sea, ale też
z drugiej strony nieco bardziej agresywne Square
One.
Krajobraz
po bitwie.
Tych kilka wieczorów i nocy spędzonych z muzyką Coldplay- mówiąc może nieco poetycko-raczej nie zmieniło mojego postrzegania
muzycznego świata, ale na pewno wzbogaciło. Tych kilka dźwięków i charakterystycznych
motywów melodycznych składających się na całokształt może fascynować i
intrygować. Mnie osobiście urzekła delikatność i intymność, zamknięta w
elektronice, zapętlonych gitarach, no i wokal Chrisa Martina. Ale to jest mój Coldplay, moje ich postrzeganie… a jakie
jest Wasze? Może jakieś lepsze pomysły na ulubione numery? Mikołaj Szykor Zdjęcia pochodzą z oficjalnej strony Coldplay
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz