Podczas nie tak dawnych rozmyślań
i rodzinnych rozmów na temat polskiej muzyki doszedłem do pewnej konstatacji,
iż twórczością jakiej nie musimy się wstydzić- jako Polacy- jest wyłącznie
muzyka jazzowa i klasyczna, a ponieważ muzyka klasyczna wciąż pozostaje muzyką dla ogółu nieznaną, warto włożyć wysiłek w promowanie rodzimego jazzu... o czym przy innej okazji.
W zasadzie mógłbym ten tekst zacząć nieco
innymi słowy… największym absurdem polskiej sceny muzycznej, w zasadzie
absurdem tworzącym tą scenę i jednocześnie odpowiadającym za żenujący poziom
polskich produkcji, jest fakt, iż dziś nie potrzeba mieć już nie tylko
wybitnego, ale najzwyczajniej w świecie dobrego głosu, ale wystarczy pokazać
się na scenie w negliżu… to zapewnia sukces… a po co wokal i pomysł… owszem
słowa te piszę w konkretnym kontekście. Ostatnio po raz kolejny odkryłem
legendarną już płytę Buena Vista Social Club… i również ze smutkiem stwierdzić muszę odkryłem
absolutny wyłom w generalnie dobrym- choć specyficznym- guście mojej mamy,
czyli upodobanie do tandetnej przeróbki Chan Chan, czyli Buena Blue Cafe- nie wspominając już o samym teledysku, którego
miałem szczęście nie oglądać, całą fabułę i wrażenia przekazała mi żona, która
szczęśliwym trafem w tym akurat gatunku podziela całkowicie moje zdanie. A sam
remiks jest tylko przykładem, jak poprzez nachalne lansowanie i promowanie
generalnie słabego remiksa można zrobić „hit”… co tam mamy? Refren żywo
„zerżnięty” z Chan Chan i rapowana
zwrotka… słabe, ale fruwało swojego czasu po listach… zabierając się za pieśniarską
„legendę” trzeba mieć chociaż trochę talentu… byłbym też nieuczciwy, gdybym nie
zauważył, iż sytuacja taka jest w zasadzie normą. Działa to trochę na zasadzie
im bardziej lansowany przebój, tym bardziej żenujący… nazwiska i zespoły można
w tym wypadku mnożyć… Maria Peszek, T. Love, Lisowska, Grzeszczak… W ostatni
weekend, spędzany u rodziców dostrzegłem również w TV- całe szczęście, że
zrezygnowaliśmy z żoną u nas w domu z wątpliwego dobrodziejstwa polskiej
telewizji- lansowanie jednego z najważniejszych wydarzeń kulturalnych, jaki
jest festiwal w Opolu… imprezy tego typu, do których bez zastanowienia możemy
dorzucić Top Trendy i inne wakacyjne kulturalno- podobne wydarzenia
transmitowane przez różne programy telewizyjne (różnice w „artystach” są de facto jedynie „kosmetyczne”), już
dawno osiągnęły poziom zdecydowanie zbyt niski, aby nimi się interesować. Gwiazdą
tego roku jest Maryla Rodowicz, a i oczywiście pojawią się premiery… nigdy
jakoś szczególnie nie gustowałem w piosenkach nieśmiertelnej polskiej
pieśniarki, uznając je, raczej za dowód średniego gustu muzycznego rodaków…
owszem, nie powiem, bo kilka rzeczy jej się udało, np. „Łatwopalni”, i może jeszcze „Małgośka”
ale już ostatnie lata- m.in. słabiutki przebój na Euro 2012, który można bez przesady dołączyć do słabych „Jadą wozy kolorowe” i innych weselnych
hiciorów, pokazały, że forma jest raczej zniżkowa, niż pnie się w górę… ale muszę
szczerze przyznać, iż Maryla Rodowicz i tak- gdy chodzi o muzyczną formę- nie
jest tak słaba, jak co rusz cudem odżywający Kombi, czy Krzysztof Krawczyk. I parę słów o premierach. Nie wiem,
kiedy wreszcie do naszych rodzimych „artystów” dotrze, iż może warto zamiast
hitu jednego lata, włożyć więcej wysiłku, aby nagrać ponadprzeciętną całą płytę?
Choć warto nadmienić, iż od dłuższego czasu nie odnotowałem przeboju z
prawdziwego zdarzenia… nie ma… dowodem na to okazuje się każda kolejna Eurovisia, w której jesteśmy daleko…
pamiętam, żenujący występ Ich Troje, później
chcąc oszczędzić sobie nerwów przestałem oglądać… zmieniło to oczywiście
niewiele, gdyż jak było kiepsko tak jest do tej pory. Nic nie dał ten stan
rzeczy do myślenia Naszym…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz