24 października 2014

O koncertach widzianych zza pulpitu.

W sumie chodził ten temat za mną sporo czasu. Bo z jednej strony będąc na Akademii Muzycznej grałem koncerty z drugiej strony będąc na Muzykologii siedziałem na koncertach jako ten zły. Bo krytyk muzyczny zawsze, lub zazwyczaj jest raczej kojarzony ze stworkiem, który siedzi i pisze bzdury. Tak w zasadzie na złość muzykom. Bo i tak nie ma racji.
Miles... no bo skoro trąbka to i musi być Miles.
Skoro już od dłuższego czasu staram się bywać na koncertach i pisać o nich, choć większość tekstów wypadało z jakichś powodów, to może w końcu napisać jak to jest być po drugiej stronie, czyli jak się ogląda i słucha koncert zza pulpitu.
Trąbka to specyficzny instrument. Zwłaszcza w orkiestrze i zwłaszcza kiedy orkiestra gra numery z Klasycyzmu (co chyba w wypadku większości większych zespołów jest normą). Haydn, Mozart, Beethoven, no a z reguły wygląda to tak:
Jest do zagrania Symfonia Mozarta. No i siedzi sobie trębacz, przez takie dziesięć minut i liczy pauzy. Bo trąbka pojawia się tu sporadycznie i na ogół do zagrania jest kilka dźwięków na krzyż. Po zagraniu jest pauza. No i teraz.
Pauza, zwłaszcza w większych formach, obok pewnego oddechu dla orkiestry i słuchaczy posiada też jakieś niezwykłe wykrztuślne właściwości. To jest dziwny moment. Bo w ułamku sekundy niemalże metafizyczna cisza zamienia się nie w brawa (pamiętamy, podczas przerw pomiędzy częściami w filharmonii się nie klaszcze), ale w nieznośne krztuszenie się. Taka burżuazyjna forma zwrócenia na siebie uwagi większości słuchaczy. Zawsze mnie to śmieszyło, ale w sumie co zrobić. No nie oduczysz.
No i kolejna część. Jest często wolna i co charakterystyczne, bez udziału trąbek. Przerwa, moment na kaszel i finał, zwykle z jakimiś fanfarkami trąbek (to znów tylko kilka dźwięków na krzyż). W sumie nie narzekałem, bo pomiędzy moimi przerwami w graniu działo się sporo genialnej muzyki, pięknych harmonii i takich metafizycznych momentów.

Na koniec coś zamiast Mozarta, ale za to z trąbką w roli głównej...
Mahler i Gergiev.

Ale to nie jest też tak, że trębacz tak bezstresowo siedzi sobie i za przeproszeniem w przerwach "pierdzi sobie w stołek". Mahler pojawił się tu nie przez przypadek, bo to właśnie on jako pierwszy przychodzi mi do głowy. Słyszeliście wstęp. No właśnie. To jeden z tych motywów, który jest niemalże przekleństwem trębacza. Tu nie ma miejsca na jakikolwiek obcy dźwięk. Mało tego. To musi być zagrane bardzo mocno, fajnie brzmieniowo. No jest tylko kilka tego typu nagrań, choć i tak największe wrażenie robią lajfy. No nic. To tylko jedna strona


Krytyk ma w sumie dobrze. Bo usiądzie sobie wygodnie i czeka. Zna przecież na pamięć "piątkę" Mahlera. Więc wie, kiedy się muzyk rozłoży. 
Ale jest też kilka sformułowań i stereotypów, po których skapniesz się, że krytyk nie wie tak na serio co napisać, a kieruje się w większości jakimiś dziwacznymi krążącymi w sieci opiniami.

Motyw pierwszy. 
Japończycy, Koreańczycy i Chińczycy to- przepraszam za kolokwializm- grające automaty wyprane z muzycznych uczuć. Najczęściej powtarzany stereotyp, choć częściowo znajdujący odzwierciedlenie, ale tylko częściowo- bo Azjaci mają pewnego rodzaju predylekcję do efekciarskiego grania (casus Vanessa Mae). Pewnie bym o tym nie pisał, gdybym sam  kilkukrotnie nie przyłapał recenzentów na pisaniu tego typu bzdurek. Pisałem o tym jakiś czas temu. "Brak emocji w muzyce", "zbyt mały zakres dynamiki", "automatyczne odgrywanie nut"... to tylko kilka sformułowań, które pojawiają się w tego typu recenzjach. Jeżeli weźmiemy jednak nazwiska pokroju Lang Langa, Makoto Ozone, Nobuyuki Tsuji, Seiji Ozawa czy Masa'aki Suzuki, to zauważamy, że jest tych kilku wielkich, którzy mają na koncie naprawdę znakomite nagrania. 

Motyw drugi. Estetyka.
Jeżeli krytyk nie wie, jak napisać o tym, że nie podoba mu się konkretna muzyka, nie napisze prosto z mostu, że jest słaba, tylko, okrężnie ominie temat w stylu "to nie jest moja estetyka"... albo "estetycznie to nie jest moja bajka"... też tak można. A można napisać wprost. To gówno. Słaba muzyka jest słabą muzyką niezależnie od gatunku. Sorry!

Motyw trzeci. Program, omówienie programu i "koncertu słuchało się dobrze" czyli od czego "zacz"?
Często jest też tak, że krytyk pisze trochę na zasadzie jakby nie było go na tym koncercie. Po czym to poznasz? Bo mało w tym co pisze emocji, subiektywnej opinii. Mało informacji o brzmieniu intonacji- tu zawsze jest do czego się przyczepić. Mało też w opisie szczegółów. 

Te dwie strony medalu, dwie strony, po których stoję i które okazują się jednak możliwe do połączenia. Bo jest masa krytyków, którzy szanują muzyków i muzyków, którzy szanują krytyków. Bo krytyka sama w sobie jest potrzebna. Gdy jest szczera i wprowadza takie twórcze zacięcie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz