W sumie, moja przygoda z e-bookami jest stosunkowo świeża. Z
mp3-jkami powiedzmy sobie szczerze póki co jednorazowa. Bo z tą muzyką to jest
tak, że kiedyś obiecałem sobie, że nigdy nie zapłacę za cyfrową wersję płyty,
na zasadzie albo krążek, albo nic… ale do czasu.
Sam czytnik e-booków ma gigantyczną zaletę nad papierem. W
miejsce kilku tomów, które zwyczajowo pakowałem do walizki, mam jedno cienkie
małe „coś”, co w sumie zastępuje mi te papierowe tomiska i jednocześnie daje mi
pewien duży (ba, ogromny wręcz) zapas. Ale zgadam się też z osobami, że
całkowicie e-book nie zastąpi też książki papierowej. Zwłaszcza, kiedy trzymasz
w ręku starszy i po wyraźnych wręcz przejściach egzemplarz czy książkę z
konkretną dedykacją od bliskiej ci osoby- a powiem też na marginesie, że mamy z
Anią kilka takich tytułów.
No bo w sumie, e-booki czyta się całkiem przyjemnie. A
jeżeli dodasz do tego, że masz tak samo jak ja i lubisz rozpoczynać po kilka
książek na raz, to znaczy, że to urządzenie jest wręcz stworzone dla ciebie,
przynajmniej ja błyskawicznie się o tym przekonałem. Najczęściej odpalane
tytuły? Dwie propozycje Kominka, cała plejada najlepszych książek Marka Hłaski,
Lizbona. Muzyka moich ulic Marcina
Kydryńskiego, Jeff Bezos i era Amazona Brada
Stone’a i może jeszcze U brzegów jazzu Tyrmanda. Tak w sumie
zależnie od humoru…
No to przejdźmy do mp3-jek, bo tu zaczyna się moja jazda na
krążki.
No jest coś, co sprawia, że zwykle- no dobra, zawsze za
wyjątkiem Isle of Wight Milesa-
sięgam po Cd-ki. Bo tak, masz w ręku okładkę, książeczkę, wkładasz tą płytę do
odtwarzacza i wtedy dzieje się muzyczna magia, kilka pierwszych dźwięków i
rozpoczyna się przygoda. Dlatego też na serio rzadko kiedy sięgam po jakieś
single promujące konkretny album, bo lubię niespodzianki, choć nie powiem
czasem tam rąbka tajemnicy sobie uchylam i sięgam mimochodem po jakiś singiel-
jak niedawno przy najnowszej płycie Marcina Wasilewskiego, choć tu raczej
zaważyły względy promocyjne.
A same książeczki i warstwy graficzne okazują się niekiedy majstersztykiem, tak jak wyżej w przypadku dzieł Eugeniusza Rudnika czy przy płycie DagaDany
Fakt faktem, że często pozwalałem sobie na wersje cyfrowe
krążków, które mam na winylu, ale tu mam swoją rację, gdyż te oryginalne winyle
zostawiam sobie na jakąś szczególną okazję, kiedy rzeczywiście bardzo mi
zależy, żeby wrócić do czarnej płyty (ot, chociażby w lutym, chcę zacząć je puszczać mojemu malutkiemu synkowi) i do tego charakterystycznego klimatu,
który bezpowrotnie pryska w zdecydowanej większości wersji cyfrowych.
Ale jest coś jeszcze w oryginalnych krążkach, czego nie daje
mi wersja cyfrowa. Książeczki dołączane do płyt, a w zasadzie nie tyle one same- bo o tym już było, ale ich treść. Niby szczegół, ale dla mnie
istotny. Wiem, kto jest odpowiedzialny za produkcję, za muzykę, często
dołączany jest też krótki opis albumu (bardzo przydaje się chociażby w płytach
z muzyką mniej znanych dla ogółu
kompozytorów- jak ma to miejsce przy produkcjach z muzyką Eugeniusza
Morawskiego- znakomite szkice Marcina Gmysa), choć niestety często odchodzi się
od tego, czego bardzo żałuję… i nie chodzi tu o autorskie „wyjaśnianie muzyki”,
ale raczej o odautorskie szkice
dotyczące konkretnej muzyki.
Poza tym, są płyty, które oprócz samej muzyki, niosą ze sobą
pewną warstwę edukacyjną, jak chociażby niezwykle wręcz urokliwe wydawnictwo
dla dzieci z muzyką Chopina, wydane przez oficynę Dux. Jest jeszcze jeden
powód, dla którego sięgam po oryginały. Mam swoją zasadę, której do tej pory
się trzymam. Jeżeli jakaś płyta podoba mi się naprawdę mocno, kupuję ją w oryginale.
Między innymi dlatego właśnie kupiłem
sobie Songs of Innocente. I szczerze
mam gdzieś, czy ogół tą płytę zaakceptował. Mi się ona podoba i to jest dla
mnie najważniejsze.
Ciekawią mnie również wasze przemyślenia na ten temat...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz